Marka Kerra poznajemy w roku 1997 — w momencie, gdy stoi u szczytu swojej sportowej potęgi. Po imponującej serii zwycięstw w WVC 3 oraz UFC 14 i 15 trafia pod skrzydła najbardziej prestiżowej japońskiej organizacji MMA: Pride Fighting Championships. Tytuł najlepszego zawodnika świata wydaje się na wyciągnięcie ręki. Kerr nie czuje presji. Dlaczego miałby? Nigdy nie przegrał, a pewność zwycięstwa stała się jego drugą skórą.

Pierwsza sekwencja filmu przedstawia go w pełnej chwale: oślepiające flesze, tors błyszczący od potu, triumfalny uśmiech ubrudzony krwią. Rok 1999. Kerr wciąż kurczowo trzyma się swojego Olimpu — zejście z niego nie mieści mu się w głowie. Dlatego porażka z rosyjskim kickbokserem Igorem Vovchanchynem spada na niego jak piorun, którego nikt nie zapowiadał. Gdy oszołomiony wchodzi do szatni, widz intuicyjnie oczekuje furii: trzaskających drzwi, przewróconej ławki, potoku przekleństw. Safdie jednak prowadzi nas w zupełnie innym kierunku. Zamiast wybuchu agresji pojawia się eksplozja bezradności.
Ten kolos, zbudowany z czystej siły i ambicji, siada i zaczyna płakać. Płacze w dłonie jak dziecko, które pierwszy raz doświadczyło świata bez filtra ochronnego. Cała masa mięśni i pulsujących żył to tylko fasada — pod nią kryje się człowiek, którego nigdy nie nauczono przegrywać, a tym bardziej mierzyć się z własną kruchością. „Dzień bez bólu jest jak dzień bez słońca” — rzuca z wymuszonym uśmiechem, próbując nadać sens cierpieniu, które go zjada. Ale w środku nie potrafi go już znieść. Ból nie jest ozdobnym akcentem sportowej drogi. Jest sygnałem słabości, powodem do wstydu, czymś, czego Mark najbardziej się boi — bo odsłania wszystko, co przez lata starał się ukryć.
W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że Safdie przerzuci cały ciężar fabularny na życie prywatne Marka. Jego relacja z Dawn (Emily Blunt) staje się bowiem areną walk często trudniejszych niż te rozgrywane przy kilkudziesięciotysięcznej publiczności. Para nie potrafi funkcjonować ani razem, ani osobno. Ich miłość to emocjonalna sinusoida — od wzruszających, czułych uniesień po burzliwe kryzysy kipiące pretensjami, wybuchami gniewu i desperacją. To związek bardziej toksyczny niż wspierający. Mimo potencjału, Safdie nie eksploruje tego wątku do końca; w pewnym momencie — i to w samym środku dramaturgicznej kulminacji — po prostu go porzuca.
W efekcie „Smashing Machine” staje się hybrydą kilku konwencji, z których żadna nie wybrzmiewa do końca. Intensywne fragmenty kina sportowego przeplatają się z urywkami biografii oraz emocjonalnym dramatem o człowieku rozdieranym między obsesją zwycięstwa a potrzebą bycia kochanym. Safdie zdaje się nie mieć pewności, jak uchwycić swojego bohatera — jak zawodnik MMA, który krąży po oktagonie, testuje przeciwnika, ale wciąż nie ma gotowego planu na walkę.

To sprawia, że trudno w pełni zanurzyć się w tę poszatkowaną, nerwową narrację — a przede wszystkim znaleźć właściwy rytm podczas seansu. Film potrafi uderzyć, lecz nie nokautuje; raczej zostawia widza z uczuciem ugiętych nóg, ale bez satysfakcjonującego zakończenia. Choć „Smashing Machine” to film wyraźnie nierówny, nie sposób nazwać go nieudanym. Wręcz przeciwnie — Safdie dostarcza tu całe mnóstwo scen naprawdę znakomitych, dopracowanych technicznie i nasyconych jego charakterystycznym, dojrzewanym przez lata autorskim stylem, który wcześniej rozwijał wraz z bratem Joshem.
Dominują zbliżenia, ujęcia „z ręki”, nerwowe najazdy i odjazdy kamery, chropowata, ziarnista faktura obrazu oraz dynamiczny montaż. Ta estetyka natychmiast przywodzi na myśl „Nieoszlifowane diamenty” — ten sam puls, ta sama nerwowość kadru, ta sama intensywność, od której trudno odwrócić wzrok. Silnym filarem filmu jest również muzyka. Kompozycje przypominające jazzowe improwizacje nadają rytm walkom w oktagonie i towarzyszą psychicznym upadkom Marka. To niebanalna, żywa warstwa dźwiękowa, która nie tylko komentuje, ale wręcz amplifikuje emocje bohatera.
„Smashing Machine” wymyka się sztywnym kategoriom biopiku czy sportowego widowiska.
Tworzy to wrażenie ciągłego, niemal niekomfortowego uczestnictwa w czymś zbyt osobistym, zbyt nagim emocjonalnie, by móc patrzeć wprost. Film miał premierę podczas Festiwalu Filmowego w Wenecji 2025, skąd wyjechał z Srebrnym Lwem za reżyserię. I choć nie jest klasycznym biograficznym portretem ani widowiskiem skierowanym jedynie do fanów MMA, pozostaje propozycją wyjątkowo intrygującą — historią o męskości pozbawionej pancerza, o boleśnie trudnej sztuce przegrywania i o tym, że nie wszystkie walki kończą się uderzeniem gongu.
Nazywam się Waldek i od ponad 8 lat pasjonuję się fotografią, filmowaniem oraz technologicznymi nowinkami ze świata sprzętu. Moja przygoda zaczęła się od pierwszego analogowego aparatu, a dziś testuję najnowsze kamery, obiektywy i gadżety, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem z czytelnikami bloga. Łączę techniczne podejście z artystycznym spojrzeniem na obraz – niezależnie, czy chodzi o idealne ujęcie w złotej godzinie, czy dopasowanie ustawień do dynamicznej sceny filmowej. Wierzę, że dobry sprzęt to tylko początek – liczy się przede wszystkim pasja i umiejętność opowiadania historii obrazem.