Smashing Machine – spokojny wielkolud, zapomniana legenda

Waldek Sumski9 grudnia, 2025

Marka Kerra poznajemy w roku 1997 — w momencie, gdy stoi u szczytu swojej sportowej potęgi. Po imponującej serii zwycięstw w WVC 3 oraz UFC 14 i 15 trafia pod skrzydła najbardziej prestiżowej japońskiej organizacji MMA: Pride Fighting Championships. Tytuł najlepszego zawodnika świata wydaje się na wyciągnięcie ręki. Kerr nie czuje presji. Dlaczego miałby? Nigdy nie przegrał, a pewność zwycięstwa stała się jego drugą skórą.

Smashing Machine cały film to mieszanka styli i emocji

Pierwsza sekwencja filmu przedstawia go w pełnej chwale: oślepiające flesze, tors błyszczący od potu, triumfalny uśmiech ubrudzony krwią. Rok 1999. Kerr wciąż kurczowo trzyma się swojego Olimpu — zejście z niego nie mieści mu się w głowie. Dlatego porażka z rosyjskim kickbokserem Igorem Vovchanchynem spada na niego jak piorun, którego nikt nie zapowiadał. Gdy oszołomiony wchodzi do szatni, widz intuicyjnie oczekuje furii: trzaskających drzwi, przewróconej ławki, potoku przekleństw. Safdie jednak prowadzi nas w zupełnie innym kierunku. Zamiast wybuchu agresji pojawia się eksplozja bezradności.

Ten kolos, zbudowany z czystej siły i ambicji, siada i zaczyna płakać. Płacze w dłonie jak dziecko, które pierwszy raz doświadczyło świata bez filtra ochronnego. Cała masa mięśni i pulsujących żył to tylko fasada — pod nią kryje się człowiek, którego nigdy nie nauczono przegrywać, a tym bardziej mierzyć się z własną kruchością. „Dzień bez bólu jest jak dzień bez słońca” — rzuca z wymuszonym uśmiechem, próbując nadać sens cierpieniu, które go zjada. Ale w środku nie potrafi go już znieść. Ból nie jest ozdobnym akcentem sportowej drogi. Jest sygnałem słabości, powodem do wstydu, czymś, czego Mark najbardziej się boi — bo odsłania wszystko, co przez lata starał się ukryć.

Związek bardziej toksyczny niż wspierający

W pewnym momencie można odnieść wrażenie, że Safdie przerzuci cały ciężar fabularny na życie prywatne Marka. Jego relacja z Dawn (Emily Blunt) staje się bowiem areną walk często trudniejszych niż te rozgrywane przy kilkudziesięciotysięcznej publiczności. Para nie potrafi funkcjonować ani razem, ani osobno. Ich miłość to emocjonalna sinusoida — od wzruszających, czułych uniesień po burzliwe kryzysy kipiące pretensjami, wybuchami gniewu i desperacją. To związek bardziej toksyczny niż wspierający. Mimo potencjału, Safdie nie eksploruje tego wątku do końca; w pewnym momencie — i to w samym środku dramaturgicznej kulminacji — po prostu go porzuca.

W efekcie „Smashing Machine” staje się hybrydą kilku konwencji, z których żadna nie wybrzmiewa do końca. Intensywne fragmenty kina sportowego przeplatają się z urywkami biografii oraz emocjonalnym dramatem o człowieku rozdieranym między obsesją zwycięstwa a potrzebą bycia kochanym. Safdie zdaje się nie mieć pewności, jak uchwycić swojego bohatera — jak zawodnik MMA, który krąży po oktagonie, testuje przeciwnika, ale wciąż nie ma gotowego planu na walkę.

To sprawia, że trudno w pełni zanurzyć się w tę poszatkowaną, nerwową narrację — a przede wszystkim znaleźć właściwy rytm podczas seansu. Film potrafi uderzyć, lecz nie nokautuje; raczej zostawia widza z uczuciem ugiętych nóg, ale bez satysfakcjonującego zakończenia. Choć „Smashing Machine” to film wyraźnie nierówny, nie sposób nazwać go nieudanym. Wręcz przeciwnie — Safdie dostarcza tu całe mnóstwo scen naprawdę znakomitych, dopracowanych technicznie i nasyconych jego charakterystycznym, dojrzewanym przez lata autorskim stylem, który wcześniej rozwijał wraz z bratem Joshem.

Opowieść ujęta w ramy surowej, elegancko minimalistycznej formy

Dominują zbliżenia, ujęcia „z ręki”, nerwowe najazdy i odjazdy kamery, chropowata, ziarnista faktura obrazu oraz dynamiczny montaż. Ta estetyka natychmiast przywodzi na myśl „Nieoszlifowane diamenty” — ten sam puls, ta sama nerwowość kadru, ta sama intensywność, od której trudno odwrócić wzrok. Silnym filarem filmu jest również muzyka. Kompozycje przypominające jazzowe improwizacje nadają rytm walkom w oktagonie i towarzyszą psychicznym upadkom Marka. To niebanalna, żywa warstwa dźwiękowa, która nie tylko komentuje, ale wręcz amplifikuje emocje bohatera.

„Smashing Machine” wymyka się sztywnym kategoriom biopiku czy sportowego widowiska.

  • To film balansujący na granicy dokumentalnej obserwacji i stylizowanego dramatu — opowieść z gruntu naturalistyczna, lecz ujęta w ramy surowej, elegancko minimalistycznej formy.
  • W warstwie wizualnej dominuje przygaszona paleta barw: chłodne błękity fluorescencyjnych szatni, stalowe szarości industrialnych hal, brunatne, przytłumione tonacje domowych wnętrz.
  • Kamera rzadko stawia bohatera na wprost. Zamiast tego podgląda go kątem oka — zza framugi, z krawędzi kadru, jakby stale pozostawała o krok w tyle.

Tworzy to wrażenie ciągłego, niemal niekomfortowego uczestnictwa w czymś zbyt osobistym, zbyt nagim emocjonalnie, by móc patrzeć wprost. Film miał premierę podczas Festiwalu Filmowego w Wenecji 2025, skąd wyjechał z Srebrnym Lwem za reżyserię. I choć nie jest klasycznym biograficznym portretem ani widowiskiem skierowanym jedynie do fanów MMA, pozostaje propozycją wyjątkowo intrygującą — historią o męskości pozbawionej pancerza, o boleśnie trudnej sztuce przegrywania i o tym, że nie wszystkie walki kończą się uderzeniem gongu.

Waldek Sumski

Nazywam się Waldek i od ponad 8 lat pasjonuję się fotografią, filmowaniem oraz technologicznymi nowinkami ze świata sprzętu. Moja przygoda zaczęła się od pierwszego analogowego aparatu, a dziś testuję najnowsze kamery, obiektywy i gadżety, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem z czytelnikami bloga. Łączę techniczne podejście z artystycznym spojrzeniem na obraz – niezależnie, czy chodzi o idealne ujęcie w złotej godzinie, czy dopasowanie ustawień do dynamicznej sceny filmowej. Wierzę, że dobry sprzęt to tylko początek – liczy się przede wszystkim pasja i umiejętność opowiadania historii obrazem.

Udostępnij: