W największym skrócie jest to opowieść o przemocy ubranej w codzienność — dusząca, systematyczna i upokarzająca. Przemoc nie rozlewa się tu chaotycznie; płynie w jednym kierunku, precyzyjnie wymierzona przez męża (wcześniej narzeczonego) w stronę jego partnerki. Grzegorz (Tomasz Schuchardt) to mężczyzna opresyjny, dla którego związek z Gośką (Agata Turkot) staje się nieustanną areną do manifestowania kontroli i dominacji.
Ta władza nie ogranicza się wyłącznie do ciosów. Rozgrywa się również na poziomie finansowym, społecznym i symbolicznym. Dużo starszy partner zajmuje eksponowane stanowisko w lokalnym samorządzie, prowadzi kilka biznesów, ma wpływy i — co kluczowe — doskonałe relacje z policją. W tej rzeczywistości wydaje się nietykalny. Pomaga mu cynizm, umiejętność zacierania śladów oraz bezwstydna pewność siebie podczas składania zeznań.

Gośka w trakcie filmu przechodzi dramatyczną metamorfozę. Z pełnej życia, energicznej młodej kobiety stopniowo zmienia się w osobę złamaną — posiniaczoną, przygarbioną, wyczerpaną psychicznie. Jej ciało i spojrzenie stają się niemym krzykiem o pomoc. To nie jest nagła tragedia, lecz powolny proces niszczenia człowieka — krok po kroku, dzień po dniu. Ta przemiana — zarówno u coraz bardziej wyniszczonej Gośki, jak i u Grześka, który z każdym kolejnym krokiem utwierdza się w poczuciu własnej bezkarności — nie przebiega w sposób prosty ani linearny.
Smarzowski, wierny swoim tematom, decyduje się tu na formalny eksperyment, rozbijając narrację na fragmenty i układając je na wzór kina niezależnego, jakie dominowało u amerykańskich twórców przełomu wieków. Chronologia wydarzeń celowo pozostaje nieostra. Choć pewnymi drogowskazami są stan cywilny bohaterów czy wiek dzieci, widz przez długi czas porusza się po narracyjnym labiryncie. Co istotniejsze — granica między tym, co rzeczywiście się wydarzyło, a tym, co może być wytworem rozpadającej się psychiki kobiety, zostaje niebezpiecznie zatarta.
Film prowokuje odbiorcę do samodzielnego wyboru: które sceny uznać za prawdę, a które za projekcję traumy i obłędu. Reżyser idzie o krok dalej, oferując nawet dwa alternatywne zakończenia, jakby celowo oddawał interpretację w ręce widza. Niechronologiczny montaż, oparty na dynamicznie ciętych sekwencjach, pozwala też twórcom na swoisty recykling obrazów przemocy domowej — te same motywy powracają w różnych kontekstach, zyskując nowe znaczenia i jeszcze mocniej podkreślając mechanizm powtarzalności przemocy.
To lektura, którą polecam każdemu — a szczególnie tym, którzy wciąż próbują nadawać przemocy fizycznej fałszywą narrację „motywów”, „eskalacji” czy „psychologicznej gry”. Tak, proszę Państwa — mężczyźni, którzy biją swoje partnerki, nie robią tego w imię żadnej wielkiej idei ani skomplikowanego mechanizmu. To akt doraźny, impulsywny, wynikający z potrzeby kontroli i dominacji. Film nie próbuje tego zjawiska tłumaczyć ani usprawiedliwiać. Przeciwnie — obnaża jego banalność i brutalną prostotę. I właśnie to, moim zdaniem, najbardziej boli część odbiorców.
„Dom dobry” to film o imponującej konstrukcji narracyjnej — nieobiektywnej, achronologicznej — znakomicie wyreżyserowany i precyzyjnie zmontowany. Do tego wybitnie zagrany: Agata Turkot i Tomasz Schuchardt są tu do bólu autentyczni, całkowicie zanurzeni w swoich rolach. A jednocześnie jest to dzieło skrajnie brutalne, momentami wręcz wulgarnie sadystyczne, przesycone okrucieństwem, które trudno zignorować.
Taki sposób rozumienia realizmu — ten niemal karykaturalny już „naturalizm” społeczny — w moim odczuciu niewiele wnosi. Podobnie jak część innych formalnych zabiegów, nie służy on pogłębieniu problemu ani jego lepszemu zrozumieniu. Jego funkcja zdaje się sprowadzać wyłącznie do generowania dyskomfortu, który może zadziałać różnie: u jednych poruszyć, u innych zniechęcić lub wręcz odrzucić. Tymczasem dyskomfort powinien być tylko jednym z elementów narracji, a nie jej dominującą strategią.
Dlatego trudno mi jednoznacznie ocenić „Dom dobry”. To film, który może uruchamiać traumy, ale jednocześnie — nie wykluczam tego — może komuś uświadomić, że tkwi w relacji przemocowej. A jeśli tak się stanie, to być może stanie się też impulsem do działania, do ratowania siebie, do przerwania iluzji, że „jakoś to będzie”.
Z tego powodu uważam, że lepiej, iż ten film powstał, niż gdyby miał nie istnieć. I należy oddać Wojciechowi Smarzowskiemu sprawiedliwość: podjął temat niezwykle istotny i jednocześnie potwornie trudny. Po raz kolejny sięgnął po prawdę niewygodną, bolesną i wypieraną. Nie potrafię jednak przejść obojętnie wobec formy, w jakiej zdecydował się ją opowiedzieć — i właśnie tu rodzą się moje najpoważniejsze zastrzeżenia.
Uwielbia kino, sztukę i wszystko, co nadaje życiu kulturowych barw. Największą frajdę sprawiają jej seanse, które pozwalają oderwać się od codzienności i zanurzyć w świecie emocji. Najmocniej bije jej serce do horrorów z nutą thrillera i akcji, choć z sentymentem wraca też do bajek z dzieciństwa. Równie chętnie śledzi najnowsze premiery filmowe i serialowe, poszukując w nich autentyczności i pasji twórców. Najbardziej ceni produkcje, w których widać szczerość, serce i pełne oddanie – to one zostają z nią najdłużej.