Historia koncentruje się na Rayu Garritym (Cooper Hoffman), młodym chłopaku z Maine, który z własnej, nieprzymuszonej decyzji zgłasza się do udziału w Wielkim Marszu. Czym właściwie jest to wydarzenie? Po wyniszczającej wojnie gospodarka USA legła w gruzach, a choć z czasem udało się ją posklejać, jedno wciąż nie działało jak należy — zapał obywateli do pracy. Czy to efekt narodowego lenistwa, czy raczej skutki twardej, wręcz opresyjnej polityki nowego rządu? Opinie są podzielone.

Żołnierze, a dokładniej pewien major (Mark Hamill), wpadli więc na pomysł stworzenia Marszu — osobliwego „show”, które miało rozbudzić społeczeństwo i zmotywować je do działania. Zasady są proste jak konstrukcja cepa i równie brutalne: idziesz, aż nie możesz iść dalej, bo ci, którzy zwolnią, zostają zastrzeleni. Przeżyć może tylko jeden uczestnik. Pomysł szalony? Owszem. Ale lepiej zbyt długo się nad nim nie zastanawiać, bo szybko można dojść do wniosku, że całość przeczy jakiejkolwiek logice. To jeden z tych filmów, które tym mniej mają sensu, im mocniej próbujemy je analizować. Lepiej więc po prostu dać się porwać widowisku.
Na trasie poznajemy także innych marszowiczów: wygadanego Azjatę, Olsona (Ben Wang), milczącego Rdzennego Amerykanina (Joshua Odjick), przesadnie pobożnego Arta (Tut Nyuot), wysokiego, niemal mechanicznego dryblasa (Garrett Wareing) oraz nerwowego gadułę o niestabilnych emocjach (Charlie Plummer). To tylko część tej osobliwej zbieraniny, która dodaje filmowi kolorytu i sprawia, że każdy etap Marszu jest pełen napięcia i niespodzianek.
„Wielki marsz” nie należy do filmów, które próbują oszołomić widza rozmachem czy fajerwerkami narracyjnymi. Wręcz przeciwnie — to produkcja świadomie odarta z hollywoodzkiego przepychu. Surowa forma, brak spektakularnych zwrotów akcji i pełna rezygnacja z efektowności tworzą historię o minimalistycznym, wręcz ascetycznym charakterze. Na ekranie dostajemy jedynie pas asfaltu, którym sunie grupa młodzieńców eskortowanych przez wojskowych z karabinami. W tle rozciągają się bezkresne, wypłowiałe amerykańskie pustkowia, co jakiś czas przecinane obecnością nielicznych obserwatorów. I właściwie tyle — a jednak to właśnie ta prostota buduje atmosferę gęstą, duszną i podszytą niepokojem. Za tę odwagę w prostocie Lawrence’owi zdecydowanie należą się brawa.

Problem w tym, że z czasem ta oszczędność środków zaczyna produkcji ciążyć bardziej, niż powinna. Rewelacyjny punkt wyjścia napędza Wielki marsz cały film mniej więcej do połowy dystansu — później film zaczyna przypominać własnych bohaterów: zmęczony, chwiejny, potykający się o każdy narracyjny kamień. Braku dramaturgii nie ratują nawet coraz brutalniejsze egzekucje marszowiczów. Owszem, podbijają temperaturę na moment, ale zaraz potem napięcie równie szybko opada. Całość zmierza do finału w tempie dokładnie takim, w jakim idą bohaterowie — powoli, jednostajnie, pięć kilometrów na godzinę.
Rezygnacja z fabularnych fajerwerków i widowiskowych scen może być atutem — pod warunkiem, że twórcy wypełnią tę przestrzeń pogłębioną psychologią i dialogami, które potrafią unieść ciężar ekranowej ciszy. W „Wielkim marszu” z tym bywa jednak różnie. Już na początku otrzymujemy grupę maszerujących, którym wręcz wypada kibicować — są sympatyczni, prosto zarysowani, miejscami aż nazbyt oczywiści. Równie zero-jedynkowo zostali przedstawieni ci uczestnicy, którzy na trasie sieją zamęt, wprowadzając do opowieści więcej agresji i chaosu.
Ta galeria bohaterów, choć na pierwszy rzut oka różnorodna, okazuje się zaskakująco jednowymiarowa. A dodatkowo towarzyszą im dalszoplanowe postacie, których obecność sprowadza się głównie do roli — brutalnie mówiąc — „mięsa armatniego”, potrzebnego, by podbijać statystyki ofiar i trzymać Marsz w rytmie narzuconym przez karabiny. Cały film Wielki marsz online to nie tylko opowieść o fizycznym przetrwaniu — to również gorzka diagnoza społeczeństwa, które zamienia ludzkie cierpienie w formę rozrywki.
Film nie ucieka od tego tematu; wręcz przeciwnie, z pełną świadomością pokazuje tłumy wiwatujących ludzi stojących przy trasie, jakby obserwowali sportowe zawody, a nie śmiertelny wyścig. Ten obraz budzi odrazę, ale też niepokojąco odbija współczesność, w której granica między empatią a voyeurystyczną fascynacją dawno się zatarła.
To naprawdę świetnie zrealizowana ekranizacja i ogromna satysfakcja, że w końcu doczekała się przeniesienia na ekran. Film ma niesamowity klimat i jest jedną z najwierniejszych adaptacji prozy Kinga — postacie są oddane tak precyzyjnie, że niemal czuje się duch oryginału wypływający z każdej sceny. Ale największa siła tej historii tkwi w jej aktualności. Wielki marsz cały film z lektorem nie jest tylko opowieścią z książki sprzed dekad — to metafora, która zaskakująco trafnie komentuje dzisiejszy świat. Dzięki temu zostaje z widzem na długo po seansie. To film, który naprawdę warto obejrzeć — zwłaszcza jeśli ktoś nie boi się zmierzyć z niewygodną prawdą o ludziach i o sobie samym.
Nazywam się Waldek i od ponad 8 lat pasjonuję się fotografią, filmowaniem oraz technologicznymi nowinkami ze świata sprzętu. Moja przygoda zaczęła się od pierwszego analogowego aparatu, a dziś testuję najnowsze kamery, obiektywy i gadżety, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem z czytelnikami bloga. Łączę techniczne podejście z artystycznym spojrzeniem na obraz – niezależnie, czy chodzi o idealne ujęcie w złotej godzinie, czy dopasowanie ustawień do dynamicznej sceny filmowej. Wierzę, że dobry sprzęt to tylko początek – liczy się przede wszystkim pasja i umiejętność opowiadania historii obrazem.